Powiem szczerze - mimo iż lubię swoje miasto - trochę zazdroszczę Krakusom. Bliskość gór i możliwość odwiedzania ich co weekend, a nawet czasami po pracy w dzień powszedni jest czymś cudownym. Niestety z Warszawy w góry jest stanowczo dalej - toteż od ostatniej mojej wyprawy minęło już dwa miesiące. Tym bardziej zatem nie mogłem doczekać się długiego weekendu 9-11 listopada. I jak się domyślacie powodem mojej niecierpliwości nie była druga tura wyborów prezydenckich w stolicy... :-)
Jechaliśmy w 7 osób rzeźnią zakopiańską z Warszawy Wschodniej. Na dworcu oczywiście totalny sajgon - PKP jak zwykle dało się zaskoczyć długim weekendem, który nadszedł znienacka i zaowocował tłumami w pociągach. Jednak metodę zajmowania miejsc mamy opracowaną, toteż udało nam się zająć... trzy przedziały. :-) Oczywiście dwa zwolniliśmy i w drogę. Szybko się okazało, że obok nas jedzie wyjazd kursowy SKG, który na ponad 20 osób zajął tylko 2 przedziały, więc nasze jedno wolne miejsce przydało się im bardzo.
Potem parę uderzeń w gitarę i o północy idziemy spać. Nie pospaliśmy jednak, gdyż poza kursem SKG w naszym wagonie ulokowali się wielbiciele piosenek kresowych oraz Polskiego Przemysłu Spirytusowego, których gromkie "Hej sokoły!!!" wdzierało nam się pod czaszki przez całą noc.
O godzinie 5:40 pociąg wysadził nas na małej i pustej stacyjce w Zembrzycach. Wszyscy pojechali dalej - razem z nami nie wysiadł nikt. Rozespani, wdychając mroźne powietrze, szliśmy kawałek zupełnie pustą o tej porze szosą, aby po kilkudziesięciu metrach skręcić na czerwony szlak. Na wschodzie niebo zaczynało szarzeć...
Piękny wschód słońca zastał nas już na górze. Cudowna trasa tym zapomnianym zakątkiem Beskidu Makowskiego w kierunku Krzeszowa Górnego zakończyła się około godziny 9-tej rano w sklepie w Krzeszowie. Przemiła Pani Sklepowa w środku sklepu pozwoliła nam zjeść śniadanko i nawet z zaplecza przyniosła krzesła, abyśmy nie siedzieli na ziemi. Tak nas zabawiała rozmową, że spędziliśmy tam ponad godzinę.
Jednak czas było nam ruszać dalej w kierunku już widocznego za oknem sklepu Leskowca. Bez żalu zatem zmieniliśmy góry - bowiem po przekroczeniu potoku znaleźliśmy się już w Beskidzie Małym. Pogoda była piękna - słońce, widoki i lekki wiaterek. Mrozik trzymał i szło się bardzo dobrze. I tak przed godziną 13 doczłapaliśmy się do schroniska, po drodze non-stop robiąc tzw. "panoramki". Oj, jakże przydały się przedwyjazdowe ćwiczenia na zdjęciu-panoramie Zbooya z pl.rec.gory.
W schronisku zmęczona grupa zgodnie... poszła spać. Podnieśliśmy się około godziny 17:00, aby spędzić uroczy wieczór przy herbatce, jum-jumach i... pysznych naleśnikach (i wcale niedrogich!), które Pani Kierowniczka schroniska nam cierpliwie serwowała. Ja ze swojej strony gorąco polecam również flaki! Jedyne co im można było zarzucić, to fakt, że szybko się kończą i w misce widać złowrogie dno.
Następnego dnia pobudka o 7:00 i po długim śniadanku wyruszamy dalej czerwonym szlakiem na zachód. Sceneria zupełnie inna od wczorajszej. Teraz już mocno wieje i zacina śniegiem, a przez noc napadło ponad 20 centymetrów. W góry zawitała zima...
Piękny to był dzień. Ośnieżone drzewa, gdzieniegdzie wystający spod śniegu kawałek piaskowca, a po południu cudowna cisza w lesie. Uroczy marsz, z przerwą w bufecie w ośrodku na przełęczy Kocierskiej, gdzie pozwolono nam zjeść nasze własne kanapki, za co my odwdzięczyliśmy się zamawiając całkiem niezły barszczyk z jajkiem. No bo w końcu, ileż można jeść kanapki? :-)
Przed 16-tą zmordowani kompletnie dotarliśmy do chatki na Trzonce. Tam już w drzwiach czekali na nas koledzy z KTG "Limba" przy Oddziale PTTK w Andrychowie, którzy od 1984 roku dzierżawią tę chatkę, ku pożytkowi turystów. Atmosfera wspaniała! Opowieści z gór, pyszna kwaśnica, ciepły piec oraz kanapy w kuchni zmusiły nas do spędzenia całego wieczora na rozmowach i graniu na gitarach w tejże kuchni właśnie. Po pełnych menażkach kwaśnicy ugotowanych przez gospodarzy (z których najmłodszy miał ponad 50 lat) jum-jumy spały zapomniane w plecakach. Oj zasiedzieliśmy się prawie do północy...
Rano żegnani wspaniałą piosenką pożegnalną śpiewaną na schodach przez gospodarzy ruszamy dalej. Widok trzech starszych panów w prawdziwych pumpach, czerwonych getrach z pomponami i w przewodnickich swetrach machających nam na pożegnanie u progu tego cudownego miejsca towarzyszył nam jeszcze długo...
W poniedziałek już pozostało nam tylko zejść do Porąbki. Im bardziej w dół, tym śniegu było coraz mniej i mniej. Padające białe płatki zamieniły się w padające białe mokre grudki, a potem w zwykły deszcz. W Porąbce na wysokości 300 m n.p.m. śniegu nie było już wcale. Zapakowaliśmy się zatem w PKS do Bielska-Białej aby tam, na dwie godziny przed odjazdem naszego ekspresu, zasiąść w znajomym barze i najeść się do syta. Pyszne placki ziemniaczane po cygańsku mnie osobiście ustawiły humor na całą podróż. Bilety już mieliśmy dawno, więc z miejscówkami nie było problemu, dzięki czemu mimo sporego tłoku mogliśmy czuć się swobodnie w przedziale. Spowodowało to, że całą drogę prześpiewaliśmy - gitary to świetna sprawa!
I tak o godzinie 19:40 w poniedziałek wylądowaliśmy na Centralnym w Warszawie. Szybkie pożegnanie i do domciu. Kolejny rajd "Jesień w Beskidach" za nami. Za rok jedziemy znowu!!!