W niedziele 14 listopada 1999 roku nad Beskidem Żywieckim pogoda była paskudna. Nad górami padał śnieg, który poniżej 1000 metrów przechodził w śnieg z deszczem, tak aby w dolinach zamienić się w paskudnie zimną i nieprzyjemną mżawkę. Temperatura oscylowała wokół 0 stopni, a dodatkowo świat stulała gęsta mgła. Właściwie tylko konieczność powrotu do domu wygnała naszą grupę ze schroniska na Hali Rysiance. Po 4 godzinach szybkiego marszu zziębnięci i przemoczeni dotarliśmy do Milówki tylko po to aby dowiedzieć się, że właśnie odszedł nasz pociąg, a następny mamy za 4 godziny. Nasze plany wcześniejszego dotarcia do Katowic aby spokojnie zjeść obiad w jakimś barze mlecznym wzięły w łeb.
Nie zrezygnowaliśmy jednak z gorącego posiłku i podjęta została próba załatwienia czegoś na miejscu. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu 150 metrów od stacji PKP napotkałem całkiem spory budynek z napisem HOTEL MILENA. Sam hotel niezbyt mnie interesował, jednak z boku budynku schody prowadziły do wielce interesujących drzwi podpisanych "Restauracja Diamentowa". Cóż, spodziewając się najgorszego wszedłem do środka... Po niezbyt długich pertraktacjach wynegocjowałem całkiem przystępną cenę na 19 obiadów w wysokości 12 złotych za jeden. Po powrocie na stacje do grupy ostrzegłem wszystkich jednak, żeby nie spodziewali się kokosów. Wiadomym mi było, że raczej tego typu lokale serwują obiady typu: 100 ml ciepłej wody we flaczarce udającej zupę oraz jakaś śmieszna ilość mięsa z frytkami mającymi udawać danie główne, a całość ta podawana jest najczęściej obrażonym gestem przez panienkę, świeżo od pługa oderwaną i dumną z awansu społecznego jaki stał się jej udziałem. Jednak nasza determinacja była na tyle spora, że postanowiliśmy zaryzykować.
Po przyjściu i zajęciu miejsc na nakryte wcześniej stoły wjechały wazy z gorącym, pysznym rosołem. I to nie takim rosołem typu woda ze smalcem - tylko prawdziwym rosołem z kury. Ryzyk-fizyk pomyślałem wtedy sobie i po opróżnieniu waz (co dało prawie po dwa talerze na głowę) poprosiłem o dokładkę. Jakież było moje zdumienie, kiedy przesympatyczna pani powiedziała "Już się robi!" po czym zjawiła się z kolejną wazą pełną pysznego, dymiącego rosołu. Hehe, odbiją sobie na drugim daniu - pomyślałem wtedy ciągle jeszcze nieufny. Gdy jednak zobaczyłem postawioną przede mną porcję zwątpiłem sam w siebie. Przed oczami miałem gruby na 2 centymetry i wielki jak młyńskie koło kotlet schabowy podany wraz z pysznymi surówkami i frytkami lub kartoflami do wyboru. Do tego wszystkiego pani podała kompot z wiśni, w którym w odróżnieniu od innych tego typu knajp naprawdę czuć było wiśnie... :-)
Po tak sutym i pysznym obiedzie przyszedł czas na rozleniwienie i leniwe głaskanie się po brzuchach gdy nagle zobaczyliśmy to... Wyglądało to bosko! Zapytaliśmy się pani co to jest i usłyszeliśmy, że lody z bitą śmietaną. Natychmiast również czegoś takiego zapragnęliśmy myśląc w duchu że porcja kosztuje pewnie z 10 złotych. Okazało się, że za jedyne 3,50 zł od głowy możemy dostać salaterkę pełną lodów z wielką górą bitej śmietany. Nie zastanawialiśmy się nawet minuty... :-)
Morał: Moim wielkim marzeniem jest aby tego typu lokale spotykać zawsze na swej drodze. To przy czym czasami zatrzymuje samochód, aby zjeść gdzieś po drodze obiad najczęściej mnie żenuje, a czasem nawet przestrasza. Jednak restauracja "Diamentowa" w Milówce jest stanowczo godna polecenia bo mimo odstraszająco działającego na zwykłych turystów wysokiego standardu ma tą zaletę, że można w niej zjeść tanio i BARDZO DOBRZE. A to w sumie jest w knajpach najważniejsze. Tak trzymać!!!