Jaka pogoda będzie latem można było przewidywać już w kwietniu. Upały, które nie poprzedzone wiosennymi deszczami spadły na Warszawę w kwietniu i maju wróżyły, iż lipiec będzie deszczowy i zimny. Ciężkie jest życie turysty i mimo że pogoda załamała się już pod koniec czerwca 3-go lipca wieczorem znaleźliśmy się w pociągu wiozącym nas do Kłodzka. A było nas kilkanaście osób - w większości moich uczniów. W Kłodzku jak na nocny pociąg przystało zjawiliśmy się o godzinie 5-tej rano i czas dzielący nas od pociągu do Stronia Śląskiego postanowiliśmy wykorzystać na włóczęgę po obwarowaniach twierdzy. W Stroniu Śląskim poczuliśmy, iż cała noc w pociągu oraz ranne zwiedzanie dało nam trochę w kość, więc zrezygnowaliśmy z trasy okrężnej i ruszyliśmy prosto do studenckiej bazy namiotowej w Nowej Morawie. Jakież było nasze zdumienie, a później przerażenie, gdy okazało się, że bazy... nie ma! Na miejscu bazy siedziała sympatyczna dziewczyna, która poinformowała nas, że właściwie ona tu jest bazową, jednak baza jeszcze nie dojechała. Matko Boska! Tego nam brakowało! Wiedzieć Ci bowiem czytelniku trzeba, że namiotów nie mieliśmy z sobą... No nic - nogi na plecy i idziemy do Jaskini Radochowskiej - na szczęście jeżdżą jeszcze PKS-y. W autobusie odzyskujemy animusz na tyle, że postanawiamy do bazy dotrzeć poprzez kalwarię na Cierniaku. Gdy ledwo żywi docieramy do bazy poczuliśmy się jak w domu. Witała nas znajoma gęba Jarka Kozianowskiego z Poznania. Miło było na tej bazie, oj miło... Cóż z tego, kiedy odwdzięczyliśmy się kradnąc im chochle. Naprawdę! Jeden z uczniów myśląc, że to nasza chochla, spakował do siebie do plecaka chochle bazową. Wisi sobie ona u mnie w domu po dziś dzień jako memento...
Następnego dnia zwiedziliśmy Złoty Stok gdzie popijaliśmy między innymi wody arsenowe oraz gdzie zjedliśmy jeden z nielicznych przyzwoitych obiadów tego lipca. Spaliśmy w PTSM-ie w Paczkowie. Kolejny dzień to wariacki przeskok w Beskid Żywiecki - autobus do Katowic, zakupy, pociąg do Żywca, BUS do Korbielowa, wspinaczka na Halę Miziową i potem przejście na Górową - wszystko szybko by zdążyć przed nocą. Ale za to na bazie... Mmmm... Miodzio! Wiesz już drogi czytelniku co mam na myśli? Jak byłeś to wiesz, jak nie byłeś to nie zgadniesz - ciepły prysznic! Wyobraź sobie chałupę stojącą trochę poniżej źródełka. Ze źródełka doprowadzone są dwa węże - jeden tajemniczo chowa się w rozbitym obok chałupy NS-ie, drugi wchodzi do metalowego bojlera, pod którym w specjalnie skonstruowanym piecu buzuje się aż miło popatrzeć. Z tego bojlera wychodzi dalej, by również schowac się w tajemniczym namiocie. A co jest w środku owego namiotu? Ano jest piękna drewniana łazienka, z lustrem na ścianie i regularnym kranem z prysznicem oraz ciepłą i zimną wodą. Rzecz na bazach namiotowych niespotykana... Ech, na Górowej żadna plucha nam nie straszna. Ubłagali mnie uczestnicy i zostaliśmy tam dwa dni, czyniąc jedynie krótki wypad na Rysiankę. To były dobre dwa dni...
A potem pogoda zważyła się do reszty - mżawka przeszła w regularny deszcz, a i temperatura spadła poniżej przyzwoitego poziomu. Brnęliśmy umazani w błocie najpierw na przełęcz Głuchaczki (tam nocowaliśmy w bazie SKPB Katowice), a potem do Zawoi. W Zawoi ciężko znaleźć bazę - długa ta wieś jak diabli... Jednak sam baza robi bardzo pozytywne wrażenie - szkoda tylko, że stoi niedaleko PTSM-u.
Wstyd powiedzieć, ale pogoda nam tak dała w kość, że po noclegu w Zawoi, zamiast z garbem na plecach wleźć na przełęcz Krowiarki i stamtąd spaść na Orawę my korzystając z najlepszych wzorców "cywilizowanych turystów" (patrz: "Tytus Romek i Atomek") pojechaliśmy PKS-em. Pojechaliśmy do Podwilka, gdzie nie opodal wsi, w dolinie Bębeńskiego potoku skryła się mała, ale urocza baza. Piękna okolica, a głowę daję, że Ciebie, drogi czytelniku, jeszcze tam nie było. Natychmiast powinieneś to nadrobić. Baza bardzo sympatyczna, bazowy bardzo miły, i świetne miejsce do kąpieli w potoku. Ech... nawet pogoda tego dnia się poprawiła. Następnego dnia znowu przejazd - tym razem nie z lenistwa, a z konieczności - celem naszym bowiem była baza na Polanie Wały na stokach Krzysztonowa w Beskidzie Wyspowym prowadzona przez SKPB Katowice. Baza mała, zapomniana przez świat i ludzi i bardzo zaniedbana... Może jakby ją przenieść na nieodległy Jasień obok bacówki (nota bene prowadzonej także przez SKPB Katowice), to zatętniłaby życiem? Jednak ma ona w sobie coś takiego, co trudno znaleźć na innych bazach-molochach. Atmosfera pewnej familijności towarzyszy nam przez cały czas naszego krótkiego pobytu na tej bazie.
Potem Gorc. Pięknie położona, duża baza. Zachęcam każdego kto lubi dużo dzieciaków krewnych i znajomych bazowego. Tłum dziki się kłębi przy piecu i przy stole. Jedzenie obiadu - czas operacyjny 5 minut, bo już czekają następni. Po bazach w Podwilku i na Polanie Wały dla nas to prawdziwa rewolucja.
Trasa po noclegu na Gorcu króciutka - spadamy do Ochotnicy po zakupy i podchodzimy do Jamnego - do Hawiarskiej Koliby. Tam zgodnie ze słowami piosenki popłynęły do domów Wołochów i Łemków słowa naszych piosenek. A na deser bazowy zaproponował nam kozę. Do wydojenia oczywiście... Radości było co niemiara - zdjęcia z dojenia wyszły nam cudowne...
Z Hawiarskiej Koliby ruszyliśmy na Lubań. Nareszcie! Chyba podświadomie przez cały ten czas w deszcz i ziąb parłem do przodu by się wreszcie znaleźć na Lubaniu! Porządne namioty, pyszne naleśniki i dowcipy Lecha Ogórka (prowadzącego tą bazę od prawie 30-tu lat) ciągną mnie na Lubań co roku. Trochę się bałem jakim dowcipem w tym roku przywita mnie stary dobry Lech, gdyż pamiętałem, że idą ze mną uczniowie...
Na Lubaniu oczywiście zostaliśmy dwa dni, a Lechu pokazał uczestnikom naszego obozu jak należy rżnąć piłą spalinową, okorowywać drewno, taszczyć betonowe bloki. Pracowity był to czas.
Następne dni utrwaliły się w naszej pamięci jako jedno wielkie brnięcie w błocku i moknięcie na deszczu. Na bazie "Pod Wysoką" jak zwykle tłok. Na bazie w Muszynie-Złockie zresztą podobnie. Jednak tam po raz pierwszy w życiu oglądałem jak się zakłada prezerwatywę na... namiot. Baza w Złockiem jest bardzo oryginalna - namioty wbrew temu co mnie od wielu lat uczono stoją nie na górkach, a w specjalnie wykopanych dołkach. Efekt tego jest taki, że w namiocie w czasie kilkudniowego deszczu zbiera się po kolana błoto. W sumie dałoby się to przeżyć gdyby nie fakt, że namiot regularnie ciekł. Pisząc regularnie nie mam tu na myśli regularności czasowej (np. co 5 minut) tylko regularność "geograficzną" - dziury były co jakieś 20 centymetrów z podziwu godną regularnością. Po naszych stanowczych protestach bazowi postanowili ulżyć naszemu cierpieniu i naciągnęli na namiot wielką folię - która to folia na namiocie oglądana z pobliskiego wzniesienia nieodłącznie kojarzyła się tak jak napisałem parę zdań wcześniej.
Potem Beskid Niski ukłonił się nam w pas wystawiając swoje oblicze na promienie słońca, które jakby wiedząc, że są to moje ulubione góry nie miało odwagi zawieść i na czas naszego pobytu w Niskim świeciło zapamiętale. Jednak wcześniej w Krynicy ufundowałem nagrodę. Nagroda w postaci butelki Coca-Coli przypadła wszystkim tym, którzy w Wysowej wypili duszkiem pół litra Aleksandry (najbardziej zmineralizowana woda w Polsce dodatkowo nasycona siarkowodorem). Jako eliminacje do konkursu należało wypić półtora litra Zubera w Krynicy. Tu odpadły 3 osoby. Jednak te co przeszły eliminacje długo jeszcze potem zaprzyjaźniały się z toaletą na Bazie w Hucie Wysowskiej gdzie spaliśmy. Po dojściu do Bazy - wielkie suszenie. Bazowy pamiętał nas jeszcze w październiku (spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo w małej miejscowości pod Warszawą) właśnie z tego, że po przyjściu upstrzyliśmy całą bazę suszącymi się ubraniami, bielizną, śpiworami, ręcznikami i kto co tam jeszcze miał. Wielkie to było schnięcie...
Wyobrazisz sobie czytelniku, jak powiem Ci, że sprawdzian życia zaliczyli wszyscy podchodzący? Dla moich młodych chemików (uczniowie w większości byli z klasy o profilu chemiczno-fizycznym) siarkowodór w wodzie to była żadna nowina. Mało nie zbankrutowałem na Coca-Coli.
Następnego dnia miłe leniuchowanie w parku zdrojowym w Wysowej oraz obiad w "Beskidzkiej" - drugi nasz porządny obiad w tym miesiącu. Za to nocą - wyprawa na Lackową - weszliśmy na sam szczyt o godzinie 1-szej i ułożyliśmy się wygodnie na pałatce, okryliśmy śpiworami i lulu. Tak nam się dobrze spało, że o mało co nie przegapiliśmy wschodu słońca, którego i tak niestety nie było widać zza chmur. Jednak właśnie rano, około czwartej panuje na Lackowej ta wspaniała atmosfera, o której pisał Wojtek Bellon w swoich "Pejzażach Harasymowiczowskich":
"Kiedy stałem w przedświcie a Synaj
Prawdę głosił przez trąby wiatru
Zasmreczyły się chmur igliwiem
Bure świerki o góry wsparte
I na niebie byłem ja jeden
Plotąc pieśni w warkocze bukowe
I schodziłem na ziemię za kwestą
Przez skrzydlącą się bramę Lackowej (...)"
W Bazie byliśmy z powrotem około 6-tej rano. Obudziliśmy wszystkich, po czym po spakowaniu się ruszyliśmy w arcykrótką trasę do Regetowa, gdzie w tym roku oficjalnie po raz pierwszy stanęła u stóp Rotundy baza SKPB Warszawa. Takie mam dziwne przeczucie drogi czytelniku, że będzie to jedna z fajniejszych baz. Póki co czeka biednych SKPB-oli dużo ciężkiej pracy, gdyż jak na każdej nowej bazie, tak i w Regetowie jest wiele do zrobienia. W następny słoneczny dzień (a był to już chyba trzeci pod rząd!) weszliśmy sobie na Rotundę, gdzie obejrzeliśmy t co zostało z jednego z najładniejszych w Beskidzie Niskim cmentarzy z pierwszej wojny światowej. Potem krzalem przeskoczyliśmy na Jaworzynę, a stamtąd oglądając po drodze jeszcze jeden cmentarz (nad Konieczną) poszliśmy do Radocyny. Oj - długa trasa, długa! W Radocynie przywitano nas kaniami. Bazowy twierdził, że tyle ich rośnie, że nie dadzą rady zjeść i kazał nam jeść ile wlezie - nie wolno odmawiać bazowemu. Następny dzień stał pod znakiem kąpieli w potoku koło Nieznajowej i krótkiej ulewy, która dokumentnie wykąpała nas powtórnie na 500 metrów przed Krempną. Zabrakło nam 15-tu minut i sucho byśmy doszli do schroniska.
Dnia następnego przejazd do Dukli, zwiedzanie miasta i muzeum. Potem do Zawadki Rymanowskiej, do chałupy SKPB Lublin. Tam znowu znajoma gęba, tym razem Łukasza Jamki z Lublina, który właśnie wcierał w chałupę litry ropy naftowej. Tak sobie pomyślałem, że jeżeli chciałby ktoś spalić tą chałupę, to w to lato miał najlepszą okazję... Dalej nasza droga wiodła poprzez Królik Polski do Rymanowa Zdroju. Tam rozkoszowaliśmy się wodami i ostatnimi chwilami ładnej pogody. Do bazy w Wisłoczku prawie biegliśmy gdyż goniła nas wielka, deszczowa chmura. Udało nam się dopaść wiaty dosłownie na dwie minuty przed rozpoczęciem ulewy. Po deszczu czekała nas wspaniała kąpiel pod wodospadem. Jednak nawet tak niewątpliwa atrakcja jaką jest wodospad nie przebiła atrakcji jakie spotkały nas na następnej Bazie - w Jaworniku. Zadomowiła się tam na cały lipiec Orkiestra pod wezwaniem Świętego Mikołaja. Atmosfera artystyczna i atmosfera turystyczna, są jak się okazało raczej wykluczają się nawzajem. Artyści żyją swoim, innym niż reszta świata rytmem. Codzienne warsztaty, głośne śpiewy do samego rana oraz niesamowity tłok, nie są złe same w sobie jednak szalenie przeszkadzają tym nielicznym turystom, którzy chcą następnego dnia wyjść wcześnie rano. Spaliśmy w budowanej właśnie wiacie, co miało swoje złe (kupa śmieci i kurzu) i dobre strony (daleko od centrum całonocnej zabawy). Gdy rano wstaliśmy baza była nie ta sama - cisza i święty spokój - wszyscy śpią. Jedyną pamiątką po udanym niewątpliwie wieczorze była wielka kupa na desce klozetowej w jednej z toalet. Ot, taki to artystyczny świat...
Ostatnie dwie bazy które odwiedziliśmy to warszawskie bazy Rabe i Łopienka. Niestety pogoda znowu się zepsuła i ustabilizowała się na poziomie ulewnego deszczu. Z Jawornika do Rabego szliśmy torami Ciuchci Bieszczadzkiej, która nie jeździ już w tym regionie od ładnych kilku lat. I tak, gdy szliśmy piękną doliną Osławy zarastającym nasypem z niszczejącymi torami, to wielki żal mnie ogarnął za tym co minęło wydaje się bezpowrotnie. Szkoda ciuchci...
Ostatniego dnia w Łopience postanowiliśmy odpocząć od jedzonego codziennie pawia (pulpy, glei czy jak to drogi czytelniku nazywasz) i skoncentrować się na jum-jumkach. To była wspaniała odmiana - dwa gary zupek chińskich. Ech... dobrze sobie zrobiliśmy. Lało jak z cebra, więc jedyne wyjścia spod gościnnej wiaty bazowej były do WC. Wieczorem długo i w milczeniu siedziałem przy gasnącym kominku. Nie chciałem jeszcze wyjeżdżać...
Wszystko co dobre szybko się kończy - o godzinie dwunastej w na szosie czekał na nas zamówiony BUS do Zagórza. Tam po zakupie biletów powrotnych do domu postanowiliśmy wydać resztę pieniędzy i objedliśmy się za wszystkie czasy w naszym ulubionym barze. Ten smak ruskich pierogów i zupy pomidorowej do dziś ściga mnie w najcudowniejszych snach.
Z Zagórza nocny pociąg do Warszawy. W pociągu podliczyłem koszty wyjazdu - wyszło nam 500 zł za miesiąc od głowy. Nieźle. A wspomnienia zostaną na całe życie...